Skip to main content



Co jest studnią, z której czerpie wodę, by nie umrzeć z pragnienia w swojej społecznej służbie Wojtek Przybysz, fundraiser, trener fundraisingu a przede wszystkim prezes Stowarzyszenia Wędka w Toruniu?

Magdalena Tyrała, Polskie Stowarzyszenie Fundraisingu: Jak to się stało, że „łowisz” dzieci z ulicy na wędkę?

Wojciech Przybysz, prezes Stowarzyszenia „Wędka”, trener i członek Polskiego Stowarzyszenia Fundraisingu: W tym roku mamy jubileusz, bo „łowimy” już 10 lat, a nieformalnie trwa to już nawet kilkanaście lat.

„Łowicie”, czyli?

– Z całym wędkowym zespołem spędzamy czas z dziećmi ulicy. To spędzanie czasu z nimi u mnie sprzęgło się z nawróceniem na wiarę katolicką. Duchowość ma dla mnie bardzo duże znaczenie. W tamtym czasie dostrzegłem, że są jeszcze inne osoby na świecie a nie tylko mój własny koniec nosa. Zobaczyłem te dzieci biegające po ulicach.

– Wszystko zaczęło się tak naprawdę od tego, że przez jakiś czas byłem wolontariuszem w domu dziecka. Tam zapewne uwrażliwiłem się na los dzieci, który przestał być mi obojętny. Potem dzieci pojawiły się w moim życiu na nowo. Otóż miałem sklep z biżuterią na starówce w Toruniu. Dzieci przychodziły do niego, jak na plac zabaw. Broiły, psociły i kradły mi biżuterię. To nie była droga biżuteria ze złota, więc ja tych dzieci nie goniłem. Straty były wliczone w koszty prowadzenia sklepu. Przez to, że za nimi nie biegałem, nie zgłaszałem ich występków na policję, dzieciaki zwracały mi skradzione przedmioty. Zauważyły jednocześnie, że ktoś nowy pojawił się na ich dzielni, czyli na starówce, na ich placu zabaw, ktoś kto się nie szarogęsi i nie uważa się za pana i władcę tej przestrzeni. Tego oczywiście dowiedziałem się od nich znacznie później, gdy się już z nimi zaprzyjaźniłem. Co ciekawe, dowiedziałem się też wtedy, że byłem jedynym przedsiębiorcą, który tych psocących dzieci nie przeganiał. A robiły to, bo zwyczajnie potrzebowały uwagi. Od tego zaczęła się moja przygoda na starówce w Toruniu. Od tego zaczęły się działania Stowarzyszenia Wędka, wyjścia na teren życia dzieci, organizowanie im animacji, warsztatów, zabaw. To były początki Wędki. Realizujemy ten cel do tej pory i to z dużym powodzeniem. Jesteśmy mocno rozpoznawalni przez te animacje uliczne, a obecnie także z prowadzenia placówki dziennej na starówce, czyli cały czas w miejscu, gdzie te dzieci mają swoją przestrzeń, swoje place zabaw.

Dzieci same was znajdują?

– Nie jesteśmy szkołą, nie jesteśmy też świetlicą, w których dzieci można zostawić. My po prostu wychodzimy na ulicę i zapraszamy dzieci do nas proponując im atrakcyjną dla nich, wspólną zabawę. My nie czekamy aż same przyjdą. Wychodzimy do nich jako streetworkerzy. U nas nigdy nie ma pełnego obłożenia, do nas dzieci przychodzą jak do swojego drugiego domu, kiedy chcą. Niestety, czasem traktują nas jako pierwszy dom, i wtedy zostają trochę dłużej. Zdarza się, że pragną u nas zamieszkać, choć przez jakiś czas. Niestety, nie mamy takich możliwości. Zatem dzieci same chcą tu przychodzić, przyprowadzają swoje koleżanki i kolegów, to działa na zasadzie marketingu szeptanego. Nie jesteśmy miejscem, które prowadzi nabór. Nabór prowadzimy jedynie na wolontariuszy.

Co jest tą przysłowiową wędką dla nich?

– Tą przysłowiową wędką jesteś Ty, zadająca to pytanie i Ty, słuchający odpowiedzi, bo to w Was drzemie taki potencjał, który może to dziecko zatrzymać tu na warsztacie. Wystarczy, że masz pasję, którą możesz je zarazić. Lubisz robić zdjęcia, lubisz podróżować, lubisz matematykę albo czytać książki, to przychodzisz i prowadzisz zajęcia i opowiadasz, na przykład o historii miejsca, w którym urodziło się to dziecko, więc to ty jesteś tą przynętą a dokładnie twoja pasja. I to działa najwspanialej.

– Poza tym bierzemy całą naszą zgraję wolontariuszy i podopiecznych, bierzemy nasz sprzęt do animacji i idziemy w teren. W tej chwili mamy do dyspozycji dmuchane zamki, na których dzieci mogą szaleć bez granic. Idziemy tam, gdzie nas zaproszą albo gdzie sami widzimy potrzebę, by się pojawić. Jednak największą pracę wykonują nasi podopieczni już wcześniej złowieni, bo dziecko lgnie do dziecka. To się zawsze sprawdza. Potem my wkraczamy do akcji z naszą pracą, z rozmowami z rodzicami, by zaprosić ich do spotkań u nas w placówce, by zaprosić na jakąś wycieczkę poza Wędkę, bo Wędka to nie jest tylko miejsce. Wędka jest wszędzie tam, gdzie my streetworkerzy się pojawimy. Poza tym raz na jakiś czas mamy spotkania w szkołach, by pokazać jak można ciekawie spędzić wolny czas.  Do Wędki także przychodzą w odwiedziny klasy z różnych szkół. Jak już taki uczeń pozna Wędkę, to często chce do niej wrócić. W Wędce pozwala się zwykle na więcej rzeczy, które nie są do zaakceptowania w szkole czy nawet w domu.

Co jest najtrudniejsze w twojej pracy?

– Praca z drugim dorosłym człowiekiem i praca nad samym sobą. To są moje codzienne wyzwania. Jestem cholerykiem i, gdy umawiam się na coś z dorosłymi, a nie jest to wykonywane i dzieci na to patrzą, wtedy współpraca ze mną staje się trudna. Dla mnie nie są trudne sytuacje, te w których znajdują się dzieci i ich rodziny, do których idziemy z naszą misją, bo do tego zostaliśmy powołani, tzn we wspieraniu i towarzyszeniu dzieciom w ich niełatwym dzieciństwie.
Bywają natomiast trudne sytuacje w obrębie naszego stowarzyszenia, podczas naszych działań. Człowiek dorosły chcąc pracować z nami musi połamać swoje wewnętrzne schematy. Podam przykład, mamy różne zasady w Wędce i jedną z nich jest zasada, że nie przeklinamy. Zgadnij kto najczęściej przeklina?

Ty? (Śmiech)

– (śmiech) Wcale nie, ale inni dorośli. Współpraca z drugim dorosłym jest dla mnie absolutnym wyzwaniem w Wędce.

Pracujesz z trudną młodzieżą. Czego nauczyła cię praca z nimi?

– Uczę się od tej młodzieży przede wszystkim tego, że nie ma trudnej młodzieży. Trudni są jedynie rodzice, nauczyciele i szkoła, czyli miejsca, gdzie młodzież powinna być wychowywana lub współwychowywana. Są trudne sytuacje, z którymi sobie ta młodzież po prostu nie radzi, ale nie staje się trudna, bo sobie nie radzi, tylko nie radzi sobie, bo nie została nauczona radzić sobie z emocjami, z czymś co ją przerasta.

– Jeśli pytasz, co daje mi praca z młodzieżą, to musze przyznać, że głębsze wejrzenie w samego mnie. I pokorę. Tak, tego właśnie uczy mnie ta niezwykła młodzież. Nie zdarza mi się mówić o sobie, że ja coś wiem, że zjadłem rozumy, młodzież cały czas udowadnia mi, że ja wciąż nie wiem, czego oni potrzebują. Wiem, że nie dowiem się tego, póki nie stworzę bezpiecznej przestrzeni, by ta młodzież, która nie radzi sobie z trudnymi sytuacjami, mogła mi powiedzieć: „Panie Wojtku, znów wzięłam udział w ustawce”, albo „znów zapaliłam”, „znów zdarzyło nam się ukraść i teraz nie wiemy, co dalej zrobić”. Ja, dzięki tej bezpiecznej przestrzeni, którą staram się im stworzyć, dowiaduję się, czego ta młodzież teraz potrzebuje. Nie potrzebują wcale tableta, kurtki Nike, potrzebują jedynie chwili rozmowy i, na przykład, prawnika, który go wyciągnie z dużych tarapatów. Dzięki zbudowanej relacji dowiadujemy się, czego w danym momencie ten młody człowiek potrzebuje najbardziej.

Dzieci, szczególnie te pokrzywdzone przez los, potrafią stawiać mury wokół siebie. Jak się przez nie przebijasz?

– Nie wiem, ale się udaje. Ale ja też buduję mur przed tymi dziećmi, dlatego, żeby móc się podzielić na wiele kawałków. Gdybym był monolitem, to mógłbym skupić się tylko na jednym dziecku, na jednej historii. A historie, z którymi mamy do czynienia od ponad 10 lat to są historie na niejeden scenariusz horroru albo thrillera psychologicznego.

– Te dzieci mają swoje mury, mają swoje blokady i nie chciałbym uchodzić za znawcę docierania do nich, natomiast mogę uchodzić za kogoś, kto potrafi się ochronić przed tym, by te dzieci mnie nie rozdrapały. Nie rozdrapały absolutnie nie po to, by mnie skrzywdzić, ale po to by mną zawładnąć. Mnie i każdego dobrego dorosłego, którego dostają w Wędce, którego chciałyby mieć na własność i na wyłączność. Wolontariusze, którzy nie są jeszcze do końca uświadomieni w tej pracy, oddaliby tym dzieciom całe niebo, zrobiliby dla nich wszystko, bo poznały ich historie. I wiesz, że obecnie cały sztab ludzi może zebrać dla 8-letniego Mareczka, który chodzi w podartych spodniach, kilkadziesiąt par nowych, kilkaset plecaków, kurtek. Jednak nie o to w tym chodzi, bo Mareczek potrzebuje tylko ciebie, twojego czasu, by go posłuchać, zabrać do kina. Nie potrzebuje rzeczy. Wolontariusze muszą uważać, bo ten Mareczek może chcieć spędzić u nich cały dzień, cały wieczór, cały weekend. Jak damy mu palec, to on, ponieważ tak bardzo pragnie dobrego dorosłego, będzie chciał dłoń i łokieć. I jeśli nie potrafimy oddzielić się od tego, szybko się wypalimy. Te dzieci uczą stawiania muru bezpieczeństwa, bo musimy umieć zadbać o swój prywatny czas i go ochronić. Musimy być pełni, bo z pustego to i Salomon nie naleje. Musimy umieć dać mądrą pomoc dla tych, co są studnią bez dna właśnie przez te straszne sytuacje w domach i szkołach.

– Przez to, że my umiemy tym dzieciom postawić jasno granice, one czują się bezpieczne, bo wiedzą na co mogą liczyć i też uczą się od nas stawiania granic. Dzięki stawianiu granic wiedzą, że wszystkiego nie dostaną. Dlaczego? Bo to już jest mój czas prywatny, o 21 ja czas spędzam z rodziną.

Masz czas prywatny? Bo próbując się z tobą umówić ma się wrażenie, że nie.

– Tak, teraz już mam, choć jest mocno zaplanowany.  Ale przez wiele lat nie miałem, mieszałem ten czas prywatny z czasem – nie da się powiedzieć – pracy, bo to dla mnie wciąż jest raczej służba. To jest praca przy okazji. Jednak przez pierwsze lata ja wszystkich przyzwyczaiłem do tego, że cały czas jestem, można było do mnie pisać smsy w nocy, a nawet zadzwonić, bo miałem nocne dyżury streetworkerskie. I to był błąd, za który do tej pory płacę, bo dużo osób potraciłem w swoim życiu przez to. Zmiana nastąpiła nagle – przestałem odbierać telefony po 21.00, zacząłem odpisywać na smsy pod koniec tygodnia. Moi współpracownicy przyzwyczaili się, że byłem zawsze, a gdy już przestałem być to niestety zaczęli skarżyć się, że nie mam dla nich czasu, że nie chcę pomóc, że nie można się do mnie dodzwonić. Po latach sobie wyjaśniamy, że nie zapomniałem o kimś, tylko zwyczajnie zacząłem dbać o siebie. Teraz mam już ten czas, jeszcze czasami zdarza mi się gasić pożary w stowarzyszeniu po godzinie 21, ale coraz rzadziej, bo wyznaczyłem jasne granice, o które dbam.

W czym znajdujesz moc?

– Kiedyś wydawało mi się, że tą moją motywacją był feedback od dzieci, że „uratowałem im życie”. Tak to czułem, gdy otrzymywałem jakąś laurkę, smsa czy telefon z podziękowaniami. Przez długi czas reagowałem na to płacząc wręcz ze wzruszenia , że moja ingerencja w czyjeś życie spowodowała realną i pozytywną zmianę. Przez lata wydawało mi się, że to mi daje siłę. Ale to było złudne i niepokorne. Tak samo, jak dawało mi to dobre samopoczucie, to z drugiej strony działało mocno przeciwnie, gdy zdarzały się sytuacje, w których słyszałem wyzwiska, bo wchodziłem zbyt głęboko w rodzinę. Wtedy pojawiały się donosy, że wykorzystujemy dzieci, że ja jestem pedofilem, że tworzymy jakąś szajkę, że jesteśmy sektą. Te sytuacje były dla mnie silnie dobijające. I właśnie tego też się nauczyłem po latach, by w rezultatach swojej pracy nie szukać swojej siły.

– Cała moja praca dla Wędki zaczęła się od mojego nawrócenia i całą siłę dostaję od Boga. Moja modlitwa, moje czytanie Biblii, gdzie dostaję informacje zwrotne, co mam konkretnie zrobić, gdy się waham. Nie było jeszcze sytuacji, abym się zawiódł słuchając ich z wiarą. I to jest moja niewyczerpywana studnia, z której piję wodę, by nie umrzeć z pragnienia.

Najtrudniejsza sytuacja z jaką przyszło ci się zmierzyć w pracy z młodzieżą?

– Była taka sytuacja. Poszliśmy jako Wędka „wygonić” jedno dziecko. Nikt z wolontariuszy nie chciał tego wziąć na siebie. Musieliśmy to zrobić, ponieważ pojawiła się wśród dzieci kradzież. Mamy jasne zasady w Wędce – nie kradniemy. To miało miejsce ponad osiem lat temu. Jedna dziewczyna ukradła coś drugiej i nie przyznawała się do tego. Istniało zagrożenie, że dzieci przestaną przychodzić do Wędki, bo Wędka jest miejscem bezpiecznym, gdzie dzieci nie mogą bać się o pozostawione przez siebie przedmioty. Dałem bana tej dziewczynce na dwa tygodnie na Wędkę i przepłakałem cały wieczór. Ona nigdy do nas do Wędki nie wróciła.

– Teraz znam inne sposoby zareagowania na takie sytuacje, ale wówczas postąpiłem właśnie w ten sposób. To była dla mnie chyba jak dotąd najtrudniejsza sytuacja. Nie po to tworzymy miejsce dla dzieci, żeby je przeganiać. Tym bardziej, że mamy świadomość, że kradzież jest zapewne chęcią zwrócenia na siebie uwagi, albo bo mama i tata robią to codziennie. W efekcie dziewczynka została skarcona za coś, czego tak naprawdę nie chciała. Do tej pory utrzymuję z nią relację, wiec po latach dowiedziałem się, że wtedy pierwszy raz w jej życiu ktoś tak mocno i ostro zareagował na jej zachowanie. To było dla niej ważne, więc nie było do końca złe, ale nigdy już nie powtórzyłem tego scenariusza, nikogo tak już nie ukaraliśmy.

Masz kontakt z dziećmi sprzed lat, którym pomogłeś, a które są obecnie dorosłe? Wiesz, jak potoczyło się ich życie? Widzisz, jaki wpływ miałeś na nie?

– Tak, mamy już trzecie pokolenie, więc widzę ogromny sens pracy z dziećmi i dzięki Bogu konsumujemy też jej owoce. Niektóre z tych osób mają już własne dzieci i co jakiś czas słyszę: „kurde Wojtas, uratowałeś mi życie” albo „dzięki wam nasza córeczka żyje, bo dzięki waszemu wsparciu nie dokonaliśmy aborcji”. Otrzymujemy takie informacje i staramy się je z pokorą przyjmować. Poza tym naszą zasadą wędkową jest to, aby być z naszymi podopiecznymi całe życie, nie dlatego, że całe życie potrzebują wsparcia, a dlatego, że tu tworzymy relacje. Z kolei, jeśli ja mam z kimś relację, to staram się ją utrzymywać do końca życia. W związku z tym pojawiamy się na chrzcinach, urodzinach i weselach naszych podopiecznych, te nasze losy cały czas się przeplatają ze sobą. Poza tym często zapraszamy naszych podopiecznych do bycia naszymi wolontariuszami. Jesteśmy jak kula śniegowa, która się powiększa.

Na czym polega Twoja praca na rzecz Rady Ekspertów przy Rzeczniku Praw Dziecka? Czy masz realny wpływ na decyzje?

– Gdybyśmy nie mieli perspektywy realnego wpływu to myślę, że w ogóle nie zaangażowalibyśmy się w to zadanie. Cieszę się, że ktoś chce najpierw zbadać potrzeby dzieci, by później wydawać nasze publiczne pieniądze na projekty i konkursy. Rada przy rzeczniku zamierza wydać kolejny raport o potrzebach dzieci na podstawie badań zrealizowanych w Polsce. Są już dwa raporty: na temat potrzeb dzieci w szkołach i potrzeb psychologicznych.

Co z nich wynika?

– One odczarowują schemat, że szkoła je niedobra i wiemy z nich również, że w ogóle dzieci chcą chodzić do szkoły. Jednak dane wyraźnie pokazują, że tylko do tych, gdzie nauczyciel buduje relację ze swoim uczniem. Okazuje się też, że po lockdownie pandemicznym lepsze wyniki w nauce mają te klasy, w tych szkołach, w których nauczyciel jeszcze przed pandemią budował relację ze swoim uczniem. To było ważniejsze niż cała reszta. Dzieci lepiej uczą się z tym nauczycielem, dla którego ważniejsze jest relacja z Markiem, Szymkiem itd. Zatem, póki co, mamy informacje, że ta rada generuje fajne i mocne raporty.

Jakie będą kolejne etapy jej działalności zbudowane na wiedzy wynikającej z raportów?

– Mam nadzieję, że przekuje się je w tworzenie polityki społecznej, której będą kluczem i na ich podstawie będą tworzone konkursy dla NGO-ów czy samorządów. Myślę, że uda się to przekuć na wymierne rezultaty.

Przeszedłeś zawodowy kurs fundraisera CRF11 Polskiego Stowarzyszenia Fundraisingu. Jak to przełożyło się na twoją pracę w stowarzyszeniu?

– Kurs fundraisera dał mi przede wszystkim kontakty. Ugruntował mi wiedzę. Rozmowy z wykładowcami po zajęciach spowodowały, że pewne działania w naszym stowarzyszeniu zostały albo ukrócone albo wzmocnione. Kurs pozwolił mi po raz kolejny przekonać się, że nasza misja i idea są wciąż zarażające. To, że my nie potrafimy jeszcze o niej opowiadać jest ważnym sygnałem, by to zmienić i się zwyczajnie tego nauczyć. Tak naprawdę wystarczy przestawić kilka słów w naszym storytellingu, by otworzyć portfele osób, które wcześniej były zamknięte.

– Po rozmowach z innymi uczestnikami kursu, z innymi liderami organizacji, umocniłem się w przekonaniu, że moja kolejna godzina pracy – kiedy mi się najbardziej nie chce, kiedy jestem zmęczony i wypalony, gdzie nie przynoszę finansów do stowarzyszenia, bo tworzę strategię, opracowuję nową politykę, robię kolejny projekt i wychodzę na ulicę i to, co tam się dzieje – nadaje sens pieniądzom innych osób. Podam przykład, kiedyś napisaliśmy projekt i otrzymaliśmy na niego duże pieniądze z ministerstwa, ale zabrakło nam trzech dni, by projekt do końca zrealizować. W konsekwencji musieliśmy oddać koło 20 tysięcy złotych ministerstwu, co wiązało się z decyzją o zamknięciu stowarzyszenia. Powiedzieliśmy o tym jednemu znajomemu, on powiedział innemu i następnego dnia mieliśmy te 20 tysięcy na koncie. Wpłaciła nam je dziewczyna, która pracowała w korporacji i zarabiała niezłe pieniądze. Sama była chora i potrzebowała ich dużo na swoje leczenie. Kiedy zapytałem się, dlaczego to zrobiła, odpowiedziała, że nadaliśmy sens jej pieniądzom. Stwierdziła, że większość pieniędzy wydaje na swoje lekarstwa, a pozostałych nie ma czasu wydawać. Powiedziała jeszcze, że dzięki temu, że my jesteśmy i mogła nam pomóc, nadaliśmy sens jej pracy w korporacji, mogła dobrze wydając swoje pieniądze. Kurs CRF11 uświadomił mi, że inne organizacje też nadają sens pracy innych ludzi i firm.

Czym dla Ciebie jest fundraisng?

– Fundraising jest hasłem, terminem, skupia działania, które i tak wykonuję i wykonywałem wcześniej, zanim dowiedziałem się czym jest fundraising. Jest więc dla mnie ugruntowaniem pewnych działań, spięcia ich w jeden zeszyt i otwieraniem tego zeszytu wtedy, gdy jest to potrzebne. Nauczyłem się jak podziękować swojemu darczyńcy, jak przedstawić swoją misję w sposób bardzo przyswajalny dla dziecka, dla młodego człowieka, dla dorosłego człowieka. Fundraising jest dla mnie zasobem narzędzi, który pozwala mi tworzyć relacje i nie zapomnieć o tym, że to co robię, nie jest po to, by przynosić tylko i wyłącznie środki finansowe, ale po to, by tworzyć relacje i nadawać sens pracy kogoś, kto tego sensu nie ma i stoi w miejscu, z którego nie może już wyjść.

– Fundraising to także tworzenie relacji i dbanie o nie, mówienie wprost o potrzebach, proszenie wprost o pieniądze. Fundraising łamie schematy, łamie blokadę dotyczącą proszenia. Wyobraźmy sobie, że idę do bogatego znajomego i mówię mu, słuchaj, chcę zostawić korporację i chcę pomóc dzieciom chorym na raka, którzy nie mają rodziców. Mam sposoby, mam znajomości i kontakty, by to zrobić, ale potrzebuję tylko pieniędzy na moją pensję. Przez pół roku będę robił to i tamto. Czy utrzymasz mnie przez te pół roku a ja przyniosę tobie i światu przez ten czas to i to. Nie chcę pieniędzy dla podopiecznych, bo dla nich potrafię je zdobyć, np. w grantach ministerialnych, ale ministerstwo nie da mi pieniędzy za moją pracę, na moje wynagrodzenie, a ty możesz mi dać. Dasz mi? I to jest fundraising, ta jasność, transparentność, przejrzystość i uczciwość z jaką prosimy o pieniądze.

Wojtku, Twoje trzy żelazne zasady fundraisingu to…

– Uczciwość, relacja i jasny cel. To są dla mnie trzy przenikające się przestrzenie.

W jaki sposób najczęściej pozyskujesz fundusze na rzecz swojej organizacji?

– Niestety, wciąż są to granty. Tylko ja nie traktuję ich jako grantozy, choróbska organizacji trzeciego sektora, a raczej, tak samo jak jest fundraising, tak samo dla mnie jest też grantozing, czyli działanie, które jest zaplanowane. Napisanie projektu obecnie nie stanowi dla nas żadnego problemu, nie wymaga wysiłku. Często jest to tylko „kopiuj i wklej” i ewentualnie zmiana kluczowych modułów. Nie wiem, dlaczego mielibyśmy z tego nie skorzystać, skoro już sobie z tym poradziliśmy i opracowaliśmy  system działania.

– Drugim źródłem pozyskiwanych przez nas funduszy są wpłaty darczyńców indywidualnych. Łatwo jest nam dotrzeć z naszą ideą do osób, które reagują bezpośrednio. Często jesteśmy po rozmowie z takimi darczyńcami i nie zdąży paść z naszej strony jeszcze nawet „proszę”, a pieniądze pojawiają się na koncie. Nasza idea jest nośna i efekty naszych działań są bardzo widoczne w przestrzeni publicznej. Indywidualni darczyńcy są siłą na to, by pozyskać środki na działania.

– Poza tym szykujemy się też do wyjścia do sponsorów, do większych graczy, ale tu chcielibyśmy być już przygotowani właśnie dzięki fundraisingowi, czyli dzięki poznaniu potrzeb naszego potencjalnego sponsora. Nie chcemy go potraktować jak „dojną krowę”, tylko faktycznie być przygotowanym na to, by i jego potrzeby były zaspokojone poprzez współpracę. Okazuje się, że nasz beneficjent jest też jego klientem, Pani Marlena, mama Adasia i Ewy, które przychodzą do Wędki to nasz beneficjent, nasz uczestnik projektu, i jednocześnie Pani Marlena jest klientką w sklepie naszego sponsora, który prowadzi sieć lokalnych sklepików. Mamy więc jednego odbiorcę naszych działań i usług. Czemu, więc nie usiąść razem i wymyśleć wspólne działania na rzecz Pani Marleny i setek takich osób klientobeneficientów? Zatem trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, co możemy razem ugrać. Tak, jak mówię, do tego się póki co tylko przygotowujemy.

Kim są wasi darczyńcy? To głownie duże firmy czy raczej osoby prywatne?

– Na obecnym etapie wiemy kim są nasi darczyńcy, ale niestety nie mamy ich jeszcze stargetowanych. Będziemy się do tego przygotowywać. Dzięki kursowi wiemy teraz, jak. Znamy wielu darczyńców z imienia i nazwiska, mamy z nimi relacje, ale mamy też świadomość, że nie są to kontakty wykorzystane. Mamy informacje zwrotne, z których wynika, że nasi darczyńcy dobrze o nas mówią. Na przykład, dostajemy mejla na wędkowe konto: „Panie Wojtku, chcieliśmy wpłacić na waszą ostatnią akcję „Uczuś” pieniądze, słyszeliśmy o was wspaniałe rzeczy, wiec już to zrobiliśmy, pieniądze są już na koncie”. Byłem w szoku, podziękowałem w mejlu i zacząłem dopytywać: Jak? Dlaczego, Skąd? Okazuje się, że nasz pracownik Mariusz na jednym ze spotkań opowiedział Panu o tym, co robimy, zrobiliśmy wcześniej razem zbiórkę na prezenty dla dzieci. Pan przekonał się, że jesteśmy wiarygodni i ostatecznie stał się naszym ambasadorem. Gdy wróciłem z tą informacją do Mariusza okazało się, że nie za bardzo pamiętał to spotkanie, a ono przyniosło takie owoce. Wtedy Pan wpłacił tysiąc złotych, zapowiedział, że pod koniec roku też chce wpłacić tysiąc.

Jednak my nie chcemy utrzymywać z tym człowiekiem relacji tylko dlatego, że nas wspiera. Liczę na to, że z tym naszym nowym darczyńcą, który zresztą sam jest tatą, będziemy mogli wspólnie przygotować projekt. On jako tata, my jako opiekunowie możemy razem pojechać do lasu i zorganizować nockę survivalową dla dzieciaków. Wiem, że ten człowiek robi takie rzeczy ze swoim dziećmi. I z tego będzie dużo więcej dobra. Wspiera nas, a nie inne fundacje, bo nas zna, wie, że robimy fajne rzeczy. Pieniądz jest w naszej działalności tylko smarem w trybiku a nie trybikiem. Trybikiem są u nas relacje. Taki jest u nas fundraising, pozyskiwanie darczyńcy i pomysł na współpracę z nim.

Pięć nawyków skutecznego fundraisera…

Pięć nawyków, których się jeszcze nie nauczyłem.

No to takich, do których dążysz…

– Dziękowanie. Dużo osób źle się z tym czuje i mówi „Wojtek, nie dziękuj. Ja tego nie robie byś mi podziękował.” Za każdym razem tłumaczę darczyńcom, że robię to, bo chcę tego nauczyć nasze dzieci.  Dziękowanie było u nas od samego początku wpisane w funkcjonowanie „Wędki”, więc jest to nawyk, okazuje się, że jest też nawykiem fundraisera. Mamy zasadę PPD – proszę, przepraszam i dziękuję. I cały system podziękowań za każdą wpłatę, za przyniesienie ubranek do „Wędki”. Archiwizujemy, po wcześniejszym uzyskaniu zgody, akty serca naszych darczyńców. Często, jak już mówiłem, spotykamy się z oporem, więc wtedy tłumaczę darczyńcom, że chcemy pokazać naszym dzieciom, że dobrym dorosłym nie jest tylko pan Wojtek czy Marek, ale też inni ludzie.

– Dzieci często przychodzą i mówią, „a bo ta Wędka to jest pana, a ten samochód jest pana Marka (wolontariusza – przyp. red.)”. Otóż tłumaczę, że wcale tak nie jest, że ten zdalnie sterowany samochód jest od pana Gienka, który nam wpłacił 500 zł na jego zakup. To nie jest mój samochód, tylko twój do zabawy, ale pieniądze to nie ja przyniosłem, tylko właśnie pan Gienek. Po to chcę zrobić darczyńcy zdjęcie, żeby pokazać podopiecznym, że ludzie w Toruniu są dobrzy. Gdy dziecko zapyta „jaki pan Gienek?”, to mogę mu wtedy odpowiedzieć, że ten ze zdjęcia.

– Drugim moim nawykiem jest szukanie możliwości kooperacji z wieloma różnymi podmiotami. Nasza koleżanka Ania Szewczyk z kursu CRF11 z fundacji „Pociecha” była u nas kilka dni temu z zarządem, by wymienić się doświadczeniem. Zatem nawiązywanie partnerstwa, kontaktów do współpracy to jest mój drugi nawyk.

– Pozostałe dwa to te, do których chcę dążyć. Po pierwsze, zrobić bazę wolontariuszy i darczyńców, by mieć to w jednym miejscu, taki CRM, by zautomatyzować wiele działań, m.in. podziękowania, mejle z życzeniami urodzinowymi dla darczyńcy. Nie chcemy o nich zapominać, a niestety, często tak się zdarza. Ostatnim nawykiem, jaki mi przychodzi teraz do głowy jest gromadzenie wszelkich możliwych dobrych praktyk jakie pojawiają się na rynku fundraisingowym. Jakiś czas temu pojawiła się naklejka fundraisingowa, ostatnio karta. Zatem gromadzę tę wiedzę, by ją przetestować. Jako, że jestem też trenerem fundraisingu, by móc te rozwiązania czy też narzędzia zaproponować później innym organizacjom czy też instytucjom. Zatem moim nawykiem jest testowanie rozwiązań, zanim je polecę innym.

Skąd wiecie o urodzinach swoich darczyńców?

– Często oni stają się naszymi znajomymi, więc z bezpośredniej relacji. Nawet, gdy nie chcą, by pamiętać o tych urodzinach to, co jakiś czas, robimy im takie miłe niespodzianki.

Jakie jest twoje największe marzenie?

– Chciałbym żeby ani Wędka ani żadna świetlica czy klub dla dzieci, gdzie spędzają one swój wolny czas nie musiały istnieć, by dzieci nie musiały być zaopiekowane poza domem. Marzę o tym, by w domach otrzymywały wszystko to, co jest im potrzebne do wejścia w dorosłe życie. By rodzice wyposażały swoje dzieci w kompletny plecak narzędzi pomocny w dorosłym funkcjonowaniu. To jest moje absolutnie największe marzenie.

Rozmowę przeprowadziła Magdalena Tyrała.