– Zupełnie przypadkiem trafiłem na szkolenie fundraisingowe – przyznaje Marek Szymański, prezes Fundacji Kamienica1. – Wcześniej nie miałem pojęcia czym jest fundraising. Brzmiało dziwnie, ale panowie opowiadali, jak pozyskać środki, wiec mnie to zaciekawiło. Tak poznałem Roberta Kawałko i Jerzego Mikę. To oni w przeciągu dwóch dni zupełnie mnie zmienili. To wtedy postanowiłem, że wszystko zaczynam robić inaczej. To było dla mnie naprawdę przełomowe.
Magdalena Tyrała, Polskie Stowarzyszenie Fundraisingu: Czym zajmuje się Fundacja Kamienica1?
Marek Szymański, członek Polskiego Stowarzyszenia Fundraisingu, prezes Fundacji Kamienica1: – Posłużę się sloganem, który świetnie określa wizję i misję naszej organizacji, czyli „uczymy, bawimy i pomagamy żyć aktywnie, z pasją i uśmiechem”. To jest hasło, wokół którego działamy. Staramy się jednak, by te nasze działania odbiegały trochę od tego, z czym na ogół kojarzy się organizacja pozarządowa.
Co masz na myśli?
– Osoby, które pracują w organizacji kojarzą jej działania z dobroczynnością i pomaganiem innym. I faktycznie, organizacje tworzone są po to, by pomagać w działaniach oddolnych, czyli we wszystkim tym, czego nie jest w stanie zrobić państwo. Zadania, których nie jest w stanie zrealizować dana grupa nieformalna, realizuje organizacja pozarządowa.
– My od samego początku staraliśmy się realizować tylko te projekty, które nam się podobają, w które możemy się zaangażować. Tak naprawdę bawimy się i przy okazji pomagamy. Tak było od samego początku, gdy nasza fundacja powstawała. W jednej z kamienic na ul. Św. Wojciecha w Szczecinie mieszkała właśnie taka nieformalna grupa. Organizowaliśmy koncerty i spotkania z artystami, ale w pewnym momencie zabrakło nam zasobów i środków finansowych. Okazało się wówczas, że aby móc działać z podmiotami, które udało nam się zebrać wokół projektów wdrażanych w kamienicy, musimy się zwyczajnie sformalizować, zarejestrować. Tak powstała fundacja, którą nazwaliśmy Kamienica1. Nazwa pochodzi od numeru adresu, pod którym znajdowała się ta kamienica. Nasz ruch to oddolna inicjatywa ludzi, którzy byli artystami, ludzi, którzy chcieli czasami zwyczajnie rozweselić swoje podwórko.
– Ponieważ kamienica znajdowała się naprzeciwko kościoła i parku, często przychodzili pod nią ludzie, by zrobić sobie przy niej zdjęcie. Kamienica jest bardzo charakterystyczna i rzeczywiście jest jedną z piękniejszych secesyjnych kamienic w naszym mieście. Postanowiliśmy wykorzystać ten fakt i pokazać ją szerszemu gronu, robiąc w niej dużą imprezę. Załatwiliśmy formalne zgody w porozumieniu z mieszkańcami kamienicy. Połączyliśmy istniejące w niej podmioty (mieścił się w niej antykwariat, sklep muzyczny i galeria sztuki) i zaczęliśmy realizować działania oddolne angażując w nie jej mieszkańców. Mieszkańcami byli głównie ludzie starsi, którzy na co dzień nie wychodzili dalej niż do parku czy do kościoła. W momencie, kiedy kamienica stała się centrum kultury, do którego zapraszaliśmy chóry, indywidualnych wspaniałych wykonawców, ci starsi mieszkańcy nieopatrznie stali się gospodarzami tychże imprez, byli w centrum zainteresowania. Bardzo poprawiło to ich funkcjonowanie. Mieliśmy zatem obopólne korzyści.
Koncerty odbywały się w podwórku kamienicy?
– Tak. W samym jej sercu. Robiliśmy wspaniałe koncerty jazzowe. Był nawet Jagodziński Trio i nasza lokalna gwiazda Jola Szczepaniak, artyści na naprawdę wysokim poziomie. Urządzaliśmy co roku akcje świąteczne, w które mieszkańcy byli już bardzo mocno zaangażowani. Tak bardzo, że na przykład, gotowali czerwony barszcz w dużych garach na Boże Narodzenie i wynosili go na zewnątrz, by częstować ludzi, którzy przychodzili nas odwiedzić w ramach eventów. Niesamowite rzeczy się wtedy działy. Teraz naszym standardem jest budowanie przestrzeni dla różnych aktywności na takich podwórkach. Wtedy nie było to jeszcze wcale popularne.
Wasza działalność ewoluowała od artystycznej do sportowej, która teraz wybija się na pierwsze miejsce.
– Wywodziliśmy się ze środowiska artystycznego, ale w związku z tym, że w moim życiu sport zawsze odgrywał ważną rolę, starałem się łączyć te dwie rzeczy. Właśnie z tego względu powstała fundacja na rzecz rozwoju sztuki i promocji zdrowia. Dla instytucji było to zapewne dziwaczne połączenie. Dawali nam to do zrozumienia za każdym razem, gdy chodziliśmy do Urzędu Marszałkowskiego składać dokumenty i prosiliśmy o wsparcie. Często słyszeliśmy pytanie: „kim wy w końcu jesteście, robicie sztukę czy zajmujecie się sportem”? Obecnie takie mieszane działania to norma, na przykład na Pol’and’Rock Festival można posłuchać muzyki, ale też i informacji na temat zdrowia. Kiedyś jednak nie było to takie oczywiste. W zależności od ludzi, którzy akurat skupiali się wokół naszej fundacji, te działania były albo bardziej artystyczne, albo bardziej sportowe. Ale zawsze społeczne.
– Jeszcze przed pandemią realizowaliśmy projekt skierowany do osób starszych. Postanowiliśmy dotrzeć do nich i, adekwatnie do naszego hasła, dać im trochę radości, by żyli szczęśliwie, zdrowo i z pasją. Zaproponowaliśmy im grę bingo, która w Polsce nie jest zbyt popularna. Przez jakiś czas w tym celu odwiedzaliśmy Dom Kombatanta i inne placówki. Gdy pierwszy raz znalazłem się w Domu Kombatanta i zaproponowałem tym starszym i smutnym ludziom po przejściach zabawę, to trochę poczułem się, jak Jack Nicholson w filmie „Lot nad kukułczym gniazdem”. Była w nim scena, gdzie Jack Nicholson stara się, aby pacjenci chorzy psychicznie – którzy byli umieszczeni w placówce, w której on sam przebywał by uniknąć odpowiedzialności za przestępstwo – przegłosowali pewien projekt, który dotyczył programu telewizyjnego. Podczas głosowania ci ludzie bardzo nieśmiało, tak bardzo powolutku podnosili ręce, łamiąc jedocześnie poczucie strachu przed siostrą przełożoną. Jaka była moja radość, gdy podczas naszego głosowania mającego pomóc podjąć nam decyzję czy oni chcą imprezy, ci starsi i samotni ludzie zaczęli powoli podnosić ręce. Dokładnie w ten sam sposób, jak w tamtej scenie, trochę walcząc z samymi sobą. Niesamowite było patrzeć na nich, jakie postępy robią podczas poruszania się przy grze za każdym kolejnym razem, jak do nich przychodziliśmy. W zamian mieliśmy możliwość poobcować z tymi ludźmi, posłuchać ich niezwykłych historii. Życzę każdemu młodemu człowiekowi, by nawiązał relację z takimi ludźmi, chociażby przez wolontariat i spotkania.
Macie naprawdę niezwykle szeroki zakres działań.
– Lubimy działać szeroko, nie lubimy się ograniczać i zamykać na cokolwiek. Nie lubimy stać w jednym miejscu, bo jest to dla nas prosta droga do wypalenia. Tak różnorakich działań przeprowadziliśmy dziesiątki. Dotykaliśmy też działań fundraisingowych, bo w pewnym momencie stwierdziliśmy, że staliśmy się jedną z wielu fundacji, którą trawił problem grantozy. Nie mając zaplanowanego budżetu, nie jesteśmy w stanie zaplanować sobie działań.
– Na szczęście całkiem przypadkiem trafiłem na szkolenie fundraisingowe. Wcześniej nie miałem pojęcia czym jest fundraising. Brzmiało dziwnie, ale panowie opowiadali jak pozyskać środki, wiec mnie to zaciekawiło. Tak poznałem Roberta Kawałko i Jerzego Mikę, i wszystko zmieniło się o 180 stopni. Zmieniło się zarówno moje podejście do prowadzenia organizacji, jak i do realizowania jej działań. Ci dwaj panowie w przeciągu dwóch dni zupełnie mnie zmienili. Od tego momentu postanowiłem, że wszystko zaczynam robić inaczej. To było dla mnie naprawdę przełomowe.
– Do tej pory głównie organizowaliśmy wydarzenia, szukaliśmy środków i staraliśmy się, aby nasze działania były spójne z tym, co dla nas ważne. Postanowiłem zatem szukać sposobów, abyśmy zawsze mieli środki, abyśmy mogli planować działania i wykorzystywać narzędzia fundraisingowe, które poznałem. Ta zmiana wymagała ode mnie intensywnej pracy przez kilkanaście miesięcy. Wtedy wpadłem na pomysł, aby realizować działania związane z jednym procentem. „Jeden procent, wspólny cel” to jest obecnie jeden z ważnych projektów, który realizuję. Na początku zbieraliśmy jeden procent dla siebie, ale już po jakimś czasie zaczęliśmy współpracować z innymi organizacjami. W ten sposób staliśmy się swego rodzaju parasolem dla innych organizacji, które nie mają statusu organizacji pożytku publicznego i wraz z nimi zaczęliśmy realizować wspólne cele, co okazało się fenomenalnym pomysłem.
– Obecnie mamy pod opieką ponad sto różnego rodzaju organizacji z całej Polski, mamy mnóstwo osób, które nam towarzyszą w naszej misji, jak również organizacji o różnym charakterze działania. To idealnie pasuje do naszej koncepcji, by nigdy się nie nudzić, żyć z pasją. Dla przykładu, współpracujemy z organizacją, która zajmuje się problematyką seksu osób niesłyszących, inna zajmuje się wiosłowaniem na Wiśle. Dzięki tej koncepcji różnorodności podejmowanych działań poznajemy mnóstwo ludzi, którzy mają ciekawe pasje, organizują w ich obrębie działania. Mamy organizację, która zbiera na stypendia sportowe dla młodych ludzi, by się rozwijali. Nagle okazało się, że mamy w swoim zasięgu ludzi i organizacje, które specjalizują się w takich działaniach, o których my do tej pory nie mieliśmy zielonego pojęcia.
Teraz już rozumiem sens waszego rozbudowanego statutu i liczby opcji tam wpisanych.
– My wpisaliśmy do statutu wszystko, poza działaniami wojennymi, chociaż przy okazji wojny na Ukrainy wspieramy i taką pomocową zbiórkę. Ten sposób funkcjonowania jest niesamowity, daje nam mnóstwo znajomości, ciekawych kontaktów i możliwości korzystania z wiedzy tych organizacji. Są fundacje, które potrzebują zebrać pieniądze tylko na czynsz, prąd i telefon i jeden procent im to umożliwia i mamy też partnera, którego cele wymagają kilkudziesięciu tysięcy złotych. Tym partnerem jest fundacja pro zwierzęca Marzeny Białowolskiej, która zajmuje się zwierzętami wolnożyjącymi. Na jej Facebooku możesz zobaczyć malutkie wiewiórki, które udało się uratować i trzeba nakarmić i inne dzikie zwierzęta. Fantastyczna sprawa.
– To, co jest w tym wszystkim najwspanialsze to to, że oddajemy się działaniom, które nas kręcą, a nie działaniom, dzięki którym w łatwiejszy sposób można pozyskać środki. To, na co sobie możemy pozwolić to to, że jeśli jakiś temat nas męczy od kilku miesięcy, możemy zmienić trochę orientację. I to, jak już wspomniałem, chroni nas przed wypaleniem w naszej pracy.
Jak duża jest wasza organizacja?
– Przewinęło się przez nią bardzo wiele osób, ale de facto tworzy ją zaledwie kilka. Jesteśmy małą organizacją. Dzięki temu jesteśmy jednak organizacją zwinną i z dnia na dzień możemy wszystko zmienić, co bardzo pomogło nam w momencie, kiedy wybuchła pandemia. My nie musieliśmy się zamykać, nie mieliśmy problemu z kosztami, nie mieliśmy wielu realizowanych projektów, które musieliśmy zatrzymać. Mogliśmy wygasić działania, których nie mogliśmy realizować w tamtym czasie i zająć się tym, czym nigdy wcześniej nie mieliśmy czasu się zająć. Przeszliśmy do sieci. Zaczęliśmy prowadzić szkolenia, webinary, bo mamy już dużą wiedzę i w końcu znaleźliśmy czas, by się nią podzielić.
– I to ostatecznie wyszło nam na dobre, bo zauważył nas Amazon, który postanowił przyznać nam środki, które przeznaczyliśmy na pomoc podczas pandemii. Na samym jej początku mieliśmy grupę kobiet, która szyła maseczki. Wspaniale było obserwować w tamtym czasie, jak heroiczni potrafią być Polacy, jak wspaniali potrafią być ludzie w obliczu zagrożenia. Nawet teraz w obliczu wojny widać, jak Polacy potrafią się zorganizować i z sercami na dłoniach nieść pomoc. Oczywiście często wszystko jest dość nieprzemyślane, nieprzekalkulowane, robione na hura, ale jednak z otwartym serduchem. I to jest piękne.
W związku z tym, że stanowicie parasol dla tak wielu fundacji, nie będę zadawać ci pytania o to, kto jest beneficjentem waszej organizacji?
– Mam spore doświadczenie w marketingu i wiem, że najlepiej działają organizacje, które mają mocno sprecyzowany target i działają jak laser. Jednak naszą grupę docelową faktycznie stanowią bardzo różne osoby, w zależności od działania, jakie w danym momencie podejmujemy. Nie bierzemy jednej grupy pod opiekę, ale dzięki temu, że jesteśmy otwarci, zdarzają nam się takie cudowne sytuacje, jak kiedyś, gdy zadzwoniła kobieta, która chciała uruchomić teatr na wiosce i stworzyć z tamtejszymi dziećmi spektakl. Nas właśnie takie osoby z niezwykłą pasją motywują do działania najbardziej. Lubię pomagać tym ludziom, którzy mają świetny pomysł, by zmienić rzeczywistość jakiejś społeczności w potrzebie. Motywujemy takie osoby, by w społeczności lokalnej także poszukały wsparcia i często pokazujemy, jak to zrobić. Dajemy takim osobom wędkę, a nie tylko rybę.
Kreujecie niecodzienne wydarzenia. Jeśli sportowe, to jakie?
– Zawsze te sportowe wydarzenia przeplatały się u nas ze street artem. Ale jeśli sport, to takie jego dość nietypowe formy, jak skatebording, skimboard, dirt park, ultimate frisbee. Zawsze wspieraliśmy grupy młodych zapaleńców. Obecnie szerzymy aktywność, która skrywa się pod nazwą roundnet .
No właśnie. I co jest w tym takiego fajnego?
– Roundnet to super sposób na spędzenie czasu ze znajomymi, jeśli się lubi aktywny wypoczynek. Ta gra przypomina gry z dzieciństwa i wymaga jedynie czterech osób. Nie ma limitu wieku, co ważne. Jedyne co musisz umieć, to złapać piłkę i rzucić ją w siatkę, wiec kolejną jej zaletą są jej proste zasady. Od pięciu lat prowadzimy w parku zajęcia otwarte dla wszystkich mieszkańców naszego miasta, podczas których gramy w roundnet. Poza tym organizujemy zawody, a nawet mistrzostwa Polski. W tej grze nie ma sędziów, zawodnicy między sobą ustalają zasady gry.
Masz też na swoim koncie projekt, dzięki któremu wyciągasz dzieci sprzed komputerów.
– Tak, on nazywa się „Z domu na podwórko”. My kiedyś umieliśmy się bawić na podwórku wszystkim.
Obecnie dzieci nie mają się z kim bawić na tych podwórkach, bo nie ma na nich… dzieci.
To przykre, ale tak właśnie jest i, by to zmienić, realizowaliśmy ten projekt w Świnoujściu. Uczyliśmy dzieci z pomocą ich rodziców naszych starych podwórkowych zabaw. Robiliśmy to przez kilka dobrych miesięcy na placach zabaw, w szkołach, na podwórkach, aż zorganizowaliśmy „Mistrzostwa gier podwórkowych”. Okazało się, że „gra w szczura” jest najlepszą grą na świecie. Bardzo bym chciał, by ta moda na podwórkowe gry wróciła, ale by tak się stało, musimy nauczyć dzieci tych zapomnianych zabaw. To rola przede wszystkim rodziców. Kupując dzieciakom drogie zabawki zabijamy ich kreatywność. Pamiętasz grę w kapsle?
Tak.
– Ile kosztują elementy do tej gry? A ile świetnej zabawy generuje. Wyobrażasz sobie, jak wspaniale bawiłem się podczas realizacji tego projektu? To był dla mnie fajny powrót do przeszłości, dzieciństwa, ale także przegląd tego, co się dzieje w społeczeństwie – w szkołach, w klubach, co się dzieje na podwórkach.
Do jakich doszedłeś wniosków?
– Dzieci dalej są super. To rodzice są najgorsi. Przez ten bezpieczny klosz, który nad nimi rozstawiają, zabierają im bardzo wiele wolności i możliwości doświadczania.
Jakie narzędzie fundraisingowe jest dla ciebie najskuteczniejsze?
– Mimo, że coraz częściej używamy karty, to nadal chętniej operujemy gotówką. Chcę przez to powiedzieć, że zbiórki najczęściej prowadzimy nadal za pomocą skarbonek rozstawianych w różnych miejscach. Po pierwsze, zdobywamy środki, po drugie, zdobywamy partnerów przez to, że umieszczamy je w różnych miejscach i nawiązujemy dzięki temu relacje z tymi ludźmi. Zwykle często realizowaliśmy także loterie fantowe podczas eventów.
– Trzeba próbować różnych narzędzi, bo jedne sprawdzą się u mnie, a inne mogą u ciebie. Ja z przestarzałych niby skarbonek przez kilka lat uzbierałem około 40 tysięcy złotych. Prawda jest taka, że jakiego narzędzia byśmy nie wybrali, nie będzie ono skuteczne, jeśli nie będziemy konsekwentni. I to jest najważniejsze.
– Warto też korzystać z nowych technologii i szukać nowych narzędzi, ale takich, które będą dostosowane do danej organizacji, do jej stylu działania i do tego, gdzie znajdują się jej darczyńcy – w realu czy w sieci. Konsultujmy się, bo przecież temu służy Polskie Stowarzyszenie Fundraisingu i po to są zawodowi fundraiserzy oraz Kluby Fundraisera. Wymieniajmy się swoimi doświadczeniami z innymi organizacjami. Wiele łączy nas z biznesem, bo i pełna księgowość i fakt, że musimy na siebie zarobić. Jednak tym, co nas mocno od niego różni jest fakt, że możemy swobodnie wymieniać doświadczenia i się nimi ze sobą dzielić, a także wspierać. Inne organizacje nie stanowią dla nas konkurencji. A zatem weźmy się zwyczajnie do pracy, czytajmy, szukajmy nowych narzędzi i nie narzekajmy, że jest bieda. Jeśli ktoś nic nie robi, to przecież nie będzie miał efektów. A jak ktoś próbuje działać, to niech się nie zraża, że popełnia błędy, bo na nich może się uczyć.
Zarabiasz w swojej fundacji?
– W końcu po latach tak. Po to, między innymi, był mi kurs fundraisingu, na który wszystkich bym wysłał. On mi wywrócił moje podejście do tego tematu do góry nogami. Dowiedziałem się wówczas, że najpierw należy pomóc sobie, a dopiero potem mówić o pomaganiu innym. Jeśli sobie nie pomożesz, czyli jeśli nie będziesz zarabiać we własnej organizacji, to będziesz na pomaganie poświęcać znacznie mniej czasu, bo gdzieś indziej będziesz musiał zarobić, i ta twoja pomoc dla organizacji nie będzie efektywna. Dlatego życzę wszystkim, aby za swoją pracę otrzymywali satysfakcjonujące wynagrodzenie, łączyli pracę z pasją i by realizowali się w swoich organizacjach pozarządowych.
Z czego jesteś najbardziej dumny w kontekście pracy na rzecz fundacji?
– Chyba najbardziej z tego, że otaczam się fajnymi ludźmi i pracując razem dobrze się czujemy. Dzięki temu udało nam się przejść trudniejsze momenty. Realizujemy świetne projekty, mamy czas na realizację siebie i jesteśmy szczęśliwi. Ja tu, w swojej fundacji, nadal lubię przebywać i chyba z tego jestem najbardziej dumny.