Skip to main content


Wybudowały szkoły, studnie i punkty uzdatniania wody, a teraz zbierają środki na ogromne pojemniki do magazynowania wody pitnej. Iwona Kreczmańska i Lucyna Bieńkowska dla Afryki poświeciły prawie wszystko. O swoich powodach opowiadają w rozmowie z Magdaleną Tyrała z Polskiego Stowarzyszenia Fundraisingu, którego są członkiniami. 

Magdalena Tyrała, Polskie Stowarzyszenie Fundarisingu: Dlaczego akurat dzieci Afryki? Nie spotkałyście się nigdy z zarzutem, dlaczego właśnie tamta część świata? Przecież jest tyle potrzeb w tu na miejscu, w Polsce?

Iwona Kreczmańska, założycielka Stowarzyszenia „To Help Africa”, trenerka i członkini „Polskiego Stowarzyszenia Fundraisingu”: – Nagminnie spotykamy się z tym pytaniem. Moja odpowiedź zawsze brzmi podobnie – mamy nasze dzieci w Polsce, mamy dzieci w Europie, ale mamy też nasze dzieci w Afryce. Tworzenie granic jest rzeczą sztuczną. Czy dziecko mieszka tu, czy tam daleko, nie ma najmniejszego znaczenia. To jest taki sam człowiek, który tak samo potrafi się cieszyć i tak samo jak my smucić i cierpieć. To, że ktoś cierpi daleko, nie znaczy, że nie istnieje.

– A dlaczego Afryka? Mój mąż uwielbia oglądać stare filmy, jednym z jego ulubionych jest „Powrót do przeszłości”. Ja, gdy chcę się cofnąć w czasie, kupuję bilet do Tanzanii i wtedy przenoszę się w zupełnie inny świat, sto lat wcześniej. Ten świat cenię, bo on jest prawdziwy, nie jest scyfryzowany.

Lucyna Bieńkowska, fundraiserka Stowarzyszenia „To Help Africa”: – We mnie Afryka była od zawsze. Z opowiadań rodziców wiem, że jako małe dziecko na widok Afryki i jej dzieci w telewizji, aż oczy mi się szkliły. Tata też zawsze śmiał się do mamy, że będą mieć wnuki mulatki. No cóż, w związku z moją pracą w fundacji, niczego nie da się obecnie wykluczyć, a wręcz staje się to coraz bardziej realne (śmiech). Przez późniejsze lata też byłam związana z Afryką, wszystkie moje wolontariaty były na jej rzecz. Zawsze też chciałam adoptować dziecko z Afryki i je wspierać, co zresztą uczyniłam, zawsze też marzyłam, żeby pojechać do Afryki, co też mi się udało. Wiem, że to jest moja przestrzeń do pomagania.

– Wcześniej nie obnosiłam się z tym, że pomagam innym. Moje podejście zmienił profesjonalny kurs fundraisera, podczas którego uświadomiłam sobie, że trzeba o tym mówić głośno. I odkąd zaczęłam ujawniać się z tym, że pomagam w Afryce, spotkałam się niejednokrotnie z kąśliwymi uwagami, dlaczego tam, skoro jest tyle potrzeb w Polsce. W takich sytuacjach zawsze odpowiadam, że ja pomagam w Polsce, mam swoje organizacje, które wspieram jako darczyńca. Usłyszałam też ostatnio, że przecież mamy ogromny kryzys humanitarny na granicy z Białorusią, wiec dlaczego tam nie przekierowuje swoich sił. Moja odpowiedz zawsze brzmi: może to jest przestrzeń dla ciebie, ja mam już swój kawałek do pomagania i jest mi z tym dobrze, choć wcale nie jest to łatwy kawałek.

Jak się spotkałyście?

LB: – W drodze do Brzeska, bo obie zakwalifikowałyśmy się na kurs trenerów fundraisingu organizowany przez Polskie Stowarzyszenie Fundraisingu. Jechałyśmy razem samochodem na pierwszy zjazd wraz z trzema osobami z innych organizacji. Kiedy Iwona zaczęła opowiadać o tym, czym się zajmuje, już wiedziałam, co chcę dalej robić i z kim. Choć pierwsze wrażenie, jakie na sobie wywarłyśmy nie było najlepsze, to z godziny na godzinę zmieniłyśmy przekonanie o sobie o 180 stopni.  Iwona mnie przygarnęła do swojej fundacji. Po kursie trenerskim obie zapisałyśmy się na kurs CFR 11, czyli profesjonalny kurs fundraisera, kończący się certyfikatem.

IK: – Tak szczerze, to ja zmusiłam Lucynę, aby poszła na ten kurs. Jej argumentem było, że nie należy do żadnej organizacji, a przecież jednym z zadań kursowych jest przeprowadzenie kampanii, więc zaproponowałam jej swoje stowarzyszenie. W ten sposób Lucyna zaczęła przygodę z „To Help Africa”.

LB: – Tak właśnie było. Moje drogi z innymi fundacjami się właśnie rozchodziły i byłam do wzięcia. Iwona od tej pory powtarza, że co dwie blondynki, to nie jedna (śmiech).

IK: W chwili, gdy Lucyna zdecydowała się na pracę ze mną, postanowiłam zabrać ją do Afryki. Zupełnie inaczej jest, gdy jesteś tam na miejscu, gdy budzisz się w buszu, oddychasz tamtym powietrzem, rozmawiasz z tamtejszymi ludźmi.

I chyba tak też było w twoim przypadku Iwona, kiedy pojechałaś do Afryki po raz pierwszy, zupełnie rekreacyjnie. Po tym pierwszym razie zaczęłaś wracać tam, już zakasując rękawy do charytatywnej pracy.

IK: Faktycznie, wracaliśmy z Tajlandii z wakacji i przelatywaliśmy nad Afryką. Powiedziałam wtedy, że to ostatnie miejsce, do którego chce pojechać, bo zbyt dużo widziałam już biednych regionów świata. To był listopad, a w lutym wylądowałam już w Zanzibarze, jednym z historycznych regionów Tanzanii. Wtedy jeszcze nie poczułam chęci pomagania. Moja percepcja zmieniła się, kiedy kilka miesięcy później pojechałam do buszu. Pojechałam na celebrację mianowania na wojownika jednego z masajskich chłopców. Zostałam zaproszona przez mojego przewodnika, Masaja, którego poznałam na zanzibarskiej plaży. Zdecydowałam się tam pojechać, bo dla mnie zawsze ważne było oglądanie świata od tej drugiej, prawdziwej strony, czyli nie tej oficjalnej, gdy się siedzi na plaży przed hotelem, tylko, gdy można pójść na jego zaplecze i zobaczyć, jak tam naprawdę żyją ludzie. Oczywiście, ryzyko było, bo nie znaliśmy realiów ani ludzi i nie mieliśmy pojęcia czy jest to dla nas do końca bezpieczne. Zdecydowaliśmy się jednak, bo mam świadomość, że żadne biuro turystyczne nie zaoferuje mi wycieczki na prywatną imprezę w Tanzanii. Te organizowane wycieczki do wiosek masajskich przez biura są tylko źródłem pozyskiwania funduszy. Chciałam zweryfikować poglądy innych ludzi na temat Masajów. Czy oni zawsze tak strojnie i pięknie wyglądają, jak w Zanzibarze, czy ich rzeczywistość jest skrajnie inna. No i sprawdziłam to.

– Znalazłam się wśród 300 osób, które nigdy nie chodziły do szkoły, nie potrafiły pisać ani czytać, gdzie panowała ogromna bieda. Ja z premedytacją chciałam mieszkać w wiosce masajskiej. Moja koleżanka powiedziała mi tuż przed moją decyzją, że była w takiej wiosce masajskiej i jeśli ktoś kazałby jej w niej mieszkać, to popełniłaby samobójstwo. To tylko bardziej mnie zmobilizowało.

Dlaczego się tak uparłaś, skoro wiedziałaś o zagrożeniach?

– Ponieważ ich tańce, wszystkie obrzędy zaczynały się po zmroku i o wschodzie słońca, a po buszu nie podróżuje się w nocy i tak naprawdę, gdybyśmy postanowili inaczej, wszystkie najważniejsze atrakcje by nas ominęły. Poza tym miałam możliwość przekonać się na własnej skórze, w jak trudnych warunkach żyją tam ludzie, bez dostępu do elektryczności i wody pitnej. Świadomość tamtejszej społeczności też jest skrajnie inna. Gdy tamci ludzie widzą białego człowieka są przekonani, że jest lekarzem. My, z naszą wiedzą potrafimy udzielić sobie podstawowej opieki medycznej, oni nie potrafią nawet zrobić sobie samodzielnie opatrunku. Pojechaliśmy z tym naszym przyjacielem Alexem, od którego mieliśmy zaproszenie już stricte turystycznie na Kilimandżaro i na safari. Wtedy właśnie wstąpiło we mnie bardzo silne przekonanie, że ja nie mogę tego już zostawić, że przede wszystkim tamtejsze dzieci nie mają wyrównanych szans, i ja chcę o nie zawalczyć.

Lucyna Bieńkowska i Iwona Kreczmańska

– Edukacja w Tanzanii jest obligatoryjna, ale jest też fikcją, bo rząd tanzański nie bardzo się przejmuje najbiedniejszymi dziećmi, tym że nie mają szkoły i żeby mogły do niej chodzić, musiałyby pokonywać ogromne odległości, więc się to nie dzieje. Warunki atmosferyczne są tam bardzo trudne, bo poza porą suchą, podczas której ciężko się poruszać, w miejscu w którym pracujemy są dwie pory deszczowe, gdzie nie sposób się przemieszczać dorosłemu człowiekowi, a co dopiero siedmio albo ośmioletniemu dziecku, bo gdy musi przejść, nogi przyklejają się do podłoża i rozjeżdżają w każdą stronę. Nie wspominając już o tym, że ludzie tam chodzą boso.

– Tak wyglądał mój początek tam, w Afryce. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tak bardzo się rozpędzę. Jednak bardzo lubię tę drogę, bo jest inspirująca i przede wszystkim wyraźnie widzę efekty swojej pracy. Nie zawsze te efekty przychodzą od razu, bo zwykle jest to ciężka praca i często odbijamy się od ściany. Dzieje się tak głównie wtedy, kiedy chcemy zrobić coś konkretnego, a przepisy nam na to nie pozwalają albo nie ma zainteresowania władz lokalnych. Wtedy jest bardzo trudno. Nie zniechęca mnie to jednak wcale, ponieważ wiem, dla kogo ja to robię i wiem, że jeśli ja zostawię te dzieciaki, tę społeczność, to nikt im nie pomoże. W związku z tym, jak mnie wyrzucają drzwiami, to wchodzę oknem. Tak działamy.

Jak wygląda wasz jeden dzień z życia spędzony w Afryce?  Zapewne one się różnią w zależności od zadań.

LB: – Tam czas płynie inaczej i możemy coś oczywiście planować, ale na co nam tak naprawdę Afryka pozwala, to już inna sprawa. Codzienność potrafi mocno zweryfikować plany. Przyznaję, że ten dzień jest tam bardzo intensywny dla nas. Zwykle budzimy się już o 6.00 rano, by dotrzeć do buszu i niejednokrotnie kończyłyśmy pracę o 2.00 w nocy. Wędrowanie po zmroku z latarkami jest wyzwaniem. Jedyny prąd jaki jest, jest tylko w domu wolontariusza, więc latarki są tam na miejscu koniecznością. A jak wygląda przeciętny dzień? Cóż, to faktycznie zależy od zadań, jakie mamy zaplanowane. Jeśli celem jest szkoła, to jedziemy na miejsce, pomagamy w zajęciach, sprawdzamy, czego brakuje najbardziej, porządkujemy różne rzeczy.

– Najwięcej zmian w planach dokonuje się za sprawą lokalsów. Oni muszą się przywitać, trzeba im poświęcić czas. Jak się tam pojawisz, cała społeczność przyjdzie się z tobą zobaczyć. I tak, może ludzie tam nie mają zegarków, ale mają czas. Zapraszają do swoich chat, opowiadają o sobie, o swoich problemach, o tym, kto w danym momencie choruje, komu potrzebna jest nagła pomoc. W Polsce wygospodarowanie dwóch godziny na spotkanie ze znajomymi jest trudne, tam wszystko płynie inaczej. Więc jak nam się kończył czas pracy w buszu, to zaczynało być bardzo intensywnie. Jednak nie sposób odmówić Masajom zainteresowania.

IK: – Mnie jeszcze nigdy nie zdarzyło pojechać do Afryki i zrobić wszystko, co zaplanowałam. Mimo, że zawsze staram się zaplanować sobie dwa dni na zapas, to zwykle jeszcze dwóch dni mi brakuje. Zawsze coś po drodze się wydarzy, zawsze pojawi się nowy projekt, którego nie było w planie, jakieś nowe wyzwanie. Nie zawsze mam czas na pracę z dziećmi, czy też na spotkania ze społecznością lokalną. Gdy budowaliśmy system uzdatniania wody, to były spotkania z naszym wykonawcą, z władzami lokalnymi odnośnie budowy szkoły czy naszych planów rozwojowych. Są także zebrania z rodzicami, z którymi rozmawiamy o tym, jak skutecznie im pomóc, bo oprócz tego, że robimy projekty globalne, jak na miarę tamtego rejonu, to udzielamy też pomocy indywidualnej. Mamy około stu dzieci pod adopcją od serca. Głównym celem adopcji jest dożywianie tych dzieci. Rodziny objęliśmy z kolei programem rozwoju przedsiębiorczości. Ten program polega na tym, że rodziny dostają raz na kwartał kozę na dziecko albo sześć kur. Oni zawsze wiedzą kiedy przyjeżdżam, bo dla nich to większe wydarzenie niż dla nas Boże Narodzenie. Naprawdę bardzo to przeżywają, stroją się, przychodzą się witać, przynoszą mi jajka, miotły, miski lepione ręcznie, lampki na oliwę, maty i bransoletki. Są niezwykle wdzięczni za to co dla nich robimy.

Iwona, jak często jeździsz do Tanzanii?

IK: -Trzy albo cztery razy do roku. Zawsze spotykam się z rodzicami i pytam, jak im idą plany rozwojowe i niestety, one często im nie idą. Oni nie mają zakodowanej tej smykałki do przedsiębiorczości i z tym jest problem. Za każdym razem pytam się, ile mają kóz a ile kur, wszystko to skrzętnie spisuję. Musimy jeździć także na targ bydła, żeby zakupić kozy, jeździć po wioskach, żeby skupić kury, organizujemy szkolenie, jak opiekować się kurami, musimy znaleźć weterynarza, który zaszczepi zwierzęta. Rozmawiamy też, jakie mają pomysły, co chcieliby zrobić, co możemy zmienić, co jest ok, a co wymaga weryfikacji. Przychodzą inni ludzie, którzy widzą, jak zmieniło się życie tych, którym pomagamy i też chcą takiej zmiany, proszą o nią. Wtedy pojawiają się nowe osoby, które zgłaszają się do programu adopcji. To jest bardzo ciężka praca, bo trzeba pojechać do danej rodziny, zrobić jej zdjęcia i ją opisać a także zweryfikować rzeczywistość. Ja osobiście muszę te wszystkie rodziny później odwiedzać. Jeśli zobowiązuję się do jakiegoś działania, to potem mam potrzebę się z niego wywiązać. Muszę później opowiedzieć tym rodzicom adopcyjnym, którzy są w Polsce, jaka jest sytuacja, muszę też sprawdzić czy rzeczy, które zakupiłam, na pewno są na miejscu, np. materace, czy dzieci, które je dostały na nich śpią i tak dalej.

– Samo odwiedzenie rodzin zajmuje trzy dni i to tak naprawdę na szybko, gdzie ja sama chciałabym trochę pobyć z tymi rodzicami. Czasami po drodze pojawia się kolejne niespodziewane zadanie i trzeba, na przykład, komuś kupić wózek inwalidzki, bo się nagle okazuje, że w wiosce mieszka starszy człowiek, który jest chory i od dwóch lat leży w łóżku w lepiance, bez prądu i nie ma tak naprawdę możliwości wyjścia, bo jest za ciężki, żeby go wynieść. Wtedy zaczyna się akcja szukania wózka. I tak jest zawsze, tam naprawdę większość ludzi potrzebuje pomocy. Staramy się na bieżąco rozwiązywać te problemy, ale niestety, nie zawsze się to udaje.

Wybudowałaś szkoły, zbudowałaś studnie i punkty uzdatniania wody. Teraz jako fundraiser będziesz zbierać środki na ogromne pojemniki do magazynowania wody pitnej. Jak w tym ogromie potrzeb jesteś w stanie wybrać tę jedną, którą w danym momencie realizujesz?

IK: – Na ten moment budujemy kolejne klasy szkoły podstawowej, dokładamy je jak wagoniki. Obecnie są cztery. Później wybudowałam kuchnie przy szkole, żeby było na czym przygotowywać posiłki dla dzieci, plac zabaw z opon z drewna i metalu. Do naszego koordynatora przychodzili ludzie z innych wniosek z pytaniem, czy w święta mogą przyjść dzieci z innych wiosek pobawić się na placu zabaw. Wybudowaliśmy też wiatę wioskową. To akurat była potrzeba chwili, bo przez długi czas padał deszcz, w Tanzanii te deszcze są bardzo intensywne. Dzieci wpadły do sieni masajskiej chaty. Ja również tam byłam i nagle przyszło mi do głowy, że gdyby one miały wiatę, to schowałyby się pod nią zarówno przed deszczem, jak i przed słońcem. Wybudowaliśmy zatem wiatę. W międzyczasie budowaliśmy też studnię. Okazało się, że woda w niej jest słona, zbieraliśmy więc wraz z Fundacją Dzieci Afryki środki na system uzdatniania wody. To była bardzo duża inwestycja i bardzo trudna. Konsultacje tutaj na miejscu zajęły mi wiele miesięcy, bo w Europie takiej wody się nie uzdatnia, gdyż ma ona jakość wody morskiej, jest brudna, twarda i słona. Metody, które są stosowane u nas tam się w ogóle nie sprawdzają ze względu na złą jakość tej wody.

– W międzyczasie rozwinęłam kilka innych projektów, ale one były przypadkowe. Pod adopcją są dzieci, które są albo z niepełnych rodzin, albo są sierotami. Miałam też taką dziewczynkę, którą wychowywała babcia i szukałam jej, aby zapytać ją, jak mogę im pomóc. Tej babci nigdzie nie mogłam znaleźć. Postanowiłam tę dziewczynkę odwiedzić, ale nie miałam czasu. W ostatni dzień, kiedy jechałam do buszu pozałatwiać ostatnie rzeczy i się pożegnać, zobaczyłam tę dziewczynkę, jak wraca po drodze do domu. Mieszka akurat bardzo daleko od szkoły, więc poprosiłam ją, aby poczekała na mnie, to ją podwiozę i przy okazji zobaczę, jaka tam jest sytuacja. Okazało się, że ta 12-latka mieszka sama, bo babcia się rozchorowała i jakiś czas wcześniej przeniosła się w inne miejsce, daleko od niej. Starsza siostra tej dziewczynki, jak się okazało, umarła i zostawiła dwie córki, 5-latkę i 8-latkę. Ta 12-latka opiekowała się tymi młodszymi dziewczynkami, mieszkały w pustostanie z cegły, w którym ona gotowała na żywym ogniu jedzenie, które dostała ode mnie. Małe dziewczynki chodziły w za dużych o kilka numerów butach, takich kaczuszkach. 12-latla wstaje codziennie rano, starszą dziewczynkę odprowadza do innej szkoły, młodszą do sąsiada a potem sama idzie do swojej. To była dla mnie psychicznie bardzo trudna sytuacja. Wszystkie dziewczynki umieszczone zostały w sierocińcu, 1200 km dalej, który prowadzi polska misjonarka. Od tego momentu oczywiście pomagamy również tej siostrze misjonarce. Opiekujemy się tym sierocińcem i finansujemy siódemkę dzieci w nim umieszczonych. Lucyna jest mamą jednego z dzieci.

LB: – Tak, to prawda. Jestem mamą adopcyjną tej pięciolatki. Jest absolutnie słodka.

IK: – Prowadziłam szkolenia dla wolontariuszy misyjnych, między innymi, na temat problematyki społeczności dziecięcej, bywałam w różnych krajach, w których miałam kontakt z lokalnymi partnerami, głównie Fundacją Dzieci Afryki, postanowiłam zrobić research, jakie są problemy w danym kraju, czy one są takie same czy są różne. Rozmawiałam z księdzem misjonarzem, który opiekuje się Masajami 140 km od mojej wioski. On mi powiedział, żebym skupiła się na wodzie, pomocy medycznej i dostępie do edukacji. Okazało się, że on jeszcze nie ma wody, więc poradziłam mu, aby zgłosił się do Fundacji Dzieci Afryki i już ma studnię. Jednak zanim to nastąpiło pojechałam z nim zobaczyć miejsce, gdzie ma być odwiert. Jadąc po drodze przez wielki busz, mijaliśmy dzieci stojące pod drzewami. Okazało się, że to była szkoła. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Powiedziałam księdzu, że oni powinni mieć budynek szkolny. Za kilka dni zadzwonił do mnie, że Masajowie już znoszą drewno i kamienie, bo bardzo się ucieszyli, że chcę im wybudować tę szkołę. No i co miałam zrobić? W tej chwili mamy już tam dwie zadaszone klasy. Wcale tego nie planowałam, tak samo, jak nie planowałam opiekować się sierocińcem. Tak wyszło. Każdy pobyt tam niesie nowy projekt. Takie „wypadki” przy pracy.

Piękne te wypadki macie. Z tego, co od was słyszę, jest tam ogrom potrzeb, to jak sobie radzicie z podejmowanie decyzji, komu pomóc? Fundraiser musi umieć kolejkować te potrzeby.

IK: – My nie mamy takich dylematów. Gdybym chciała szukać projektów, to przywiozłabym ich naprawdę tysiące. Jednak ja ich nie muszę szukać, one mnie znajdują, a my tylko mówimy, ok, rozwiązujemy ten problem. Teraz wchodzimy w dwa projekty wodne i marzymy o tym, by w jednym miejscu podłączyć się do kanalizacji. Inne projekty też wiążą się z wodą. Koszt wiercenia studni jest bardzo wysoki, to jest rząd wielkości 80 do 100 tysięcy złotych. Ciężko jest nam zebrać taki budżet. Dlatego teraz podjęliśmy decyzję o postawieniu takich ogromnych zbiorników na wodę po 5 tys. litrów, po cztery zbiorniki na wioskę, aby pozyskiwać wodę deszczową z dachu. Z tej wody będzie można korzystać jedynie w porze deszczowej, ale to zawsze coś. Będzie ona służyła do mycia rąk, picia a także do gotowania posiłków dla dzieci. Wiem, jak to brzmi – woda ze zbiornika, ale to i tak dużo lepiej, bo na co dzień oni piją wodę z sadzawki koloru kawy. W smaku ta brudna woda jest po prostu słona.

Co planujecie w najbliższym czasie?

IK: – Teraz skupiamy się na projektach wodnych, mamy dokończyć budowę szkoły w Endusoro, mamy w planach rozbudowanie szkoły w Handeni, ale odkładamy to na przyszły rok, bo rząd własnymi siłami próbuje zbudować dwie klasy. Tam zostaną nam wtedy tylko dwa pomieszczenia. Bardzo zależy mi też, aby zorganizować budżet na dożywianie dzieci, bo ja wiem, że jeśli dziecko zje w szkole, to ono na pewno zje. Z drugiej strony to jest też praca nad dorosłymi, taka trochę manipulacja, bo większość z tych rodziców nie ma świadomości potrzeby edukacji, a dzięki temu, że dziecko ma w szkole posiłek, to rodzic je do niej puści. Oprócz tego rodzice mają świadomość tego, że my pomagamy dzieciom i ich rodzinom, ale tym, które chodzą do naszej szkoły.

Jak wyglądają relacje afrykańskich dzieci z ich rodzicami?

IK: – To jest trudna sytuacja. Z jednej strony rodzice np. chcą, aby ich dzieci chodziły do szkoły, by dać im edukację, z drugiej strony nie jest to do końca prawda, bo w Afryce już nawet 4-letnie dzieci pracują. One pomagają w opiece nad młodszymi dziećmi, opiekują się kozami, starsze dzieci opiekują się z kolei krowami. Z tego względu często rodzicom nie jest po drodze wysyłać te dzieci do szkoły, bo mają tanią siłę roboczą. Argumentem dla nich z pewnością jest ten zagwarantowany posiłek. W tej chwili mamy około 200 dzieci w każdej naszej szkole, ale niestety, jeszcze wszystkim tej gwarancji obiadu nie mogę zapewnić. Pracujemy nad tym i dlatego też staramy się rozwijać fundraisingowo. Póki co, wszystkie dzieci dostają w szkole posiłki, ale trzy razy w tygodniu a nie codziennie. Nie byłabym w stanie zrobić inaczej, wybrać te, które będą jadły i te które nie będą.

A wracając jeszcze do tych relacji, czy jest bliskość między rodzicami a dziećmi, czy te dzieci są sprowadzane wyłącznie do roli taniej siły roboczej?

LB: – Tym pytaniem uświadomiłaś mi to, że ja będąc tam na miejscu zwróciłam na to uwagę. Z mojego punktu widzenia ich relacje są zupełnie inne niż w Polsce, dzieci pozbawione są bliskości z rodzicami już w pierwszych latach ich życia, przede wszystkim jest to wynik tego, że wchodzą one w role opiekunów jeszcze młodszych dzieci, albo wykonują jakąś pracę. I jeśli istnieje jakaś prawdziwa bliskość, to tylko wśród tych małych dzieciaczków. Dziecko ma bliskość fizyczną z matką tak do pierwszego roku życia, kiedy jest jeszcze noszone w chuście. Jednak tam dość szybko pojawiają się kolejne dzieci, więc matka przekierowuje swoją uwagę na nowe dziecko, a to ciut starsze oddaje pod opiekę swojego starszego dziecka, np. 5-latka. Bardzo poruszał mną obrazek, kiedy małe dzieciątko ma pod opieką jeszcze mniejsze. W takich momentach Iwona mi przypominała, żebym wyłączała myślenie europejskimi kategoriami. I tak, jak myślenie mogłam wyłączyć, gorzej było z uczuciami. Nie wiem czy te dzieci na tym cierpią, bo skoro tak jest u nich zawsze, to nie wiedzą, jak może być inaczej, jak te relacje mogłyby wyglądać i ile tracą. Na pewno potrzebują bliskości, bo gdy tylko pojawiałyśmy się w szkole, one na nas się rzucały łaknąc przytuleń. My oczywiście z przyjemnością je odwzajemniałyśmy. Bariera językowa nie istniała, porozumienie z tymi dziećmi było na zupełnie innym poziomie. Wystarczy przejechać tuk tukiem przez busz i na chwilę się zatrzymać, to zaraz tłum dzieci wpycha się do niego, na kolana, poprzytulać się. Coś niezwykłego.

IK: – Zacznę od Jacksona, który obecnie ma 8 lat, a w chwili gdy go poznałam miał półtora roku. Było to specyficzne dziecko. Gdy mnie pierwszy raz zobaczył, uciekł, bo nigdy wcześniej nie widział białego człowieka. Tak samo było jak otwierałam pierwszą szkołę. Gdy do niej weszłam, dzieci zaczęły krzyczeć, bo się wystraszyły (śmiech). Wracając do Jacksona, jak był już starszy, wchodził do tuk tuka i mówił: „Iwona, hotel”. Nie miał żadnych oporów, aby zostawić matkę i rodzinę. Jego matka z kolei z chęcią by mi go oddała. Ale nie dlatego, że jest złą matką. Oni mają inne spojrzenie na dzieci, inną mentalność i inną kulturę. W Afryce poziom bogactwa zależy między innymi od liczby dzieci. Jeśli masz dużo dzieci, to jesteś bogatą rodziną, bo kiedyś te dzieci wydasz za mąż i dostaniesz za nie wiano.

– Poza tym w tych najuboższych regionach Afryki jest bardzo wysoka śmiertelność dzieci. Do tego stopnia, że rodzice nie rejestrują dzieci – ani ich narodzin, ani zgonów. Wysoką liczbę zgonów tych dzieci generuje brudna woda, choroby przekazywane drogą pokarmową, brak opieki medycznej, nawet tej najbardziej podstawowej. Przez pierwszy miesiąc dziecku nie nadaje się w ogóle imienia, bo nie wiadomo czy przeżyje, czy nie. W związku z tym podejście do dzieci jest na zasadzie „jeśli jedno albo dwójka umrze, będą jeszcze inne”.

– W ich kulturze faktycznie jest tak, że dzieci wychowują dzieci i nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ale faktem jest, że przez pierwszy rok matki mają dzieci na sobie cały czas, bardzo blisko. Tam wózek dla dziecka jest czymś zupełnie absurdalnym. Zatem w tym pierwszym okresie, dzieci mają bardzo dużą bliskość matki, natomiast później one bardzo chętnie przejmują opiekę nad młodszym rodzeństwem, są też bardzo dojrzałe w związku z tym. To są dzieci wychowywane bez zabawek, bez telewizji, bez telefonów komórkowych a piłka zrobiona jest z torebek foliowych. One nie mają potrzeby posiadania zabawek, bo się z nimi nigdy nie zetknęły. Dopowiem jeszcze, że te dzieci nie mają łóżek ani materacy, śpią na klepisku w tym ubraniu, w którym chodzą. Co za tym idzie poziom ich funkcjonowania i zadowolenia z wielu rzeczy jest zupełnie inny.

A ich kontakt z dorosłymi?

IK: – One bardzo lgną, ale tylko do nas, bo poświęcamy im czas i się nimi interesujemy. Jesteśmy tam przecież z ich powodu. Dorośli nie poświęcają dzieciom czasu, w ogóle nie skupiają na nich uwagi. Nauczyciele nie wiedzą, na przykład, co to są zawody sportowe, bo musieliby się w nie zaangażować, zorganizować zabawę dla dzieci. Poza tym nauczyciele w szkole są bardzo surowi i mają prawo bicia dzieci i to jest smutne i najgorsze w tym wszystkim. My tam jesteśmy i coś z tymi dziećmi ciągle robimy. Albo malujemy, robimy wycinanki, maski, organizujemy grę w piłkę, sztafetę i inne zabawy, albo przygotowujemy kartki świąteczne dla tych rodziców, którzy tu w Polsce je adoptowali. Dla tych dzieci jest to tak niecodzienne, że za każdym razem jest to wielkie wydarzenie.

– Nie możemy jednak takich zachowań wymagać od nauczycieli, którzy żyją w zupełnie innej kulturze i nie mają żadnego przygotowania metodycznego. Ba! Przykładu. Nauczyciele w buszu to są często osoby niewykwalifikowane, które skończyły trzy w najlepszym wypadku cztery klasy w tamtejszej szkole. Z jednej strony nie ma kim pracować w buszu, bo jest wszędzie bardzo daleko i nie ma się jak dostać, a z drugiej strony, osoby bardziej wykształcone, mające jakieś ambicje nie chcą pracować w takich wioskach. Dlatego w wioskach funkcjonuje zasada, że jeśli chce się mieć na miejscu dobrego nauczyciela, to trzeba mu postawić dom, żeby miał gdzie mieszkać i miał blisko do szkoły.

A jak w buszu wygląda związek, relacja dorosłej kobiety i dorosłego mężczyzny?

IK: – Na pewno inaczej wyglądają związki w dużych miastach i wśród ludzi wykształconych. W miejscu, w którym pracujemy w Handeni jest jedna mała społeczność masajska, która liczy około 90 osób, a pozostała część osób pochodzi z plemienia Zigua. Większość naszych beneficjentów to są Suahilijczycy, czyli obywatele Tanzanii. Im mniejszy poziom świadomości społecznej, tym bardziej pierwotny sposób zawierania związków małżeńskich.

Co to oznacza?

IK: – Kobietę się kupuje. Można ją sobie wcześniej zarezerwować, dać zadatek. U Masajów żona kosztuje około 16 krów i można ją spłacać nawet na raty.  Czasami nie trzeba jej spłacać, bo dochodzi do wymiany.

Czyli barter?

IK: – Tak, jak ktoś ma córkę i syna i druga rodzina też ma córkę i syna, to ich potrzeby się krzyżują i wtedy transakcja jest bezkosztowa. Poza tym jest to społeczeństwo poligamiczne. I tu pojawia się jeden z ważnych argumentów na rzecz szkoły, jeśli dziewczynka się uczy, nie może być wydana za mąż, więc widzę ogromną wartość w walce o szkoły. Ja wiem już dziś, które dziewczynki są zakontraktowane, ale one na szczęście są jeszcze uczennicami.

– Kobiety żyją z kobietami w społeczności, a mężczyźni żyją osobno. Tu by trzeba było rozgraniczyć jeszcze kulturę masajską od innych kultur, bo w kulturze masajskiej jest tak, że Masajowie przygotowują sobie posiłki sami i jedzą je również sami. Kobiety przygotowują sobie wspólnie posiłki i jedzą je w gronie kobiet. Kobieta nie powinna widzieć tego, co je mężczyzna. W ciągu dnia też spędzają czas osobno. Kobieta jest przeznaczona do najcięższych zadań. Jeśli zobaczysz kogoś z wielkim ciężarem na głowie, to możesz być pewna, że jest to kobieta. Żaden masajski mężczyzna nie będzie dżentelmenem dla kobiety. Chyba, że białej, raz na jakiś czas. Teoretycznie mówi się, że kobieta powinna wybudować sobie dom, i część Masajek to faktycznie robi, czasami nawet własnymi rękami, choć obecnie częściej wynajmują ichnich „budowlańców”. Mężczyźni są dedykowani do hodowli bydła, jako ochroniarze, jako budowlańcy. Kobiety odpowiedzialne są z kolei za gospodarstwo domowe, za dzieci, za przyniesienie drewna do gotowania, za upranie, za przyniesienie wody. Kobiety zdecydowanie ciężej pracują, są bardzo podporządkowane mężczyznom i nie mają prawa głosu. Gdy patrzą na nas dwie pyskate w buszu za każdym razem nie mogą się nadziwić (śmiech).

(śmiech) Jakie są ich najpilniejsze potrzeby?

LB, IK: – Woda.

IK: – Drugą potrzebą jest edukacja. Dlaczego? My już zapewne nie zmienimy pokolenia, które jest obecnie dorosłe, nie zmienimy ich sposobu funkcjonowania ani kultury. Jedyne, co możemy zrobić, by dokonać zmiany to jest inwestycja w edukację, inwestowanie w dzieci. Inaczej po prostu ten świat się nie zmieni. Trudno jest mi powiedzieć, co jest ważniejsze czy woda, czy edukacja, bo bez wody ludzie nie są w stanie przeżyć, to wiadomo, ale z drugiej strony, poziom świadomości jest tam tak okrutnie niski.

Dlaczego okrutnie?

IK: – Oni wiedzą, że trzeba pić czystą wodę i, o ile mają dostęp do studni, do czystej wody do picia, to chcą jej używać, bo tak trzeba, ale do gotowania potrafią wziąć wodę z bajora.

Pewnie sytuacja, w której są ich do tego przyzwyczaiła.

IK: – Nie, to jest brak świadomości, bo w tej konkretnej wiosce powoli zaczynają mieć alternatywę. Woda tam, podobnie jak wszędzie, kosztuje, ale 20 litrów to koszt jedynie 16 groszy. Cały dochód z jej sprzedaży idzie na serwis. Jednak w porze deszczowej nie kupują wody, wolą sobie złapać deszczówkę. Zatem zdecydowanie woda jest najpilniejszą potrzebą.

Covid w Afryce, jak wygląda obecnie sytuacja?

IK: – Tanzania była jednym z nielicznych krajów, które „nie zaakceptowały” pandemii.

A jak wygląda sytuacja w wiosce, w której pracujecie?

IK: – Byłam tam na miejscu w czasie pandemii ze cztery razy, przyznam się, będąc niezaszczepiona, bo wtedy jeszcze nie było szczepionek.

Jesteś już po szczepieniu?

IK: – Tak, już tak. Jednak nie covid jest tam największym problemem. Ludzie w Afryce umierają na malarię, z powodu głodu i chorób wynikających z picia brudnej wody. Zatrzymanie gospodarki poprzez wprowadzenie lockdownu w wielu krajach było bardzo problematyczne. Gospodarka Tanzanii zwolniła, ale nie upadła, przez to, że były otwarte granice, turystyka się nie zatrzymała. Ja się cieszyłam, gdy podczas covidu wyjeżdżałam do Tanzanii, bo czułam się, jak kiedyś w Polsce, że nie musiałam nosić maski, wszędzie mogłam wejść. Jak jechałam tam pierwszy raz w czasie pandemii miałam ze sobą 200 masek, środki antyseptyczne. I co z tego? Jak tylko pojawiłam się w buszu, rzucały się na mnie do przywitania wszystkie dzieci, kobiety wpadały w ramiona, wycałowywały, wyściskiwały. Jaka pandemia? Oni mają wiadro z wodą w szkole, w którym mają myć ręce. To jest przygotowane, ale to nie działa. Jak możesz przestrzegać higieny w buszu, w którym nie ma dostępu do wody pitnej. Covid na szczęście nie lubi wysokich temperatur.

– Najwięcej zachorowań mamy w okresie wiosenno-jesiennym. Wydaje mi się, i to „wydaje mi się” -mówię z pełną premedytacją, bo nie mam danych – że oni są mniej na to narażeni. Poza tym, oni żyją na otwartych przestrzeniach. Łatwiej zarazić się w miejscach zamkniętych, w skupiskach ludzkich. Z kolei tam życie odbywa się cały czas na zewnątrz. Nawet w dużych miastach nie używało się maseczek, dopiero teraz wymagane są na lotniskach, przy odprawie celnej. Ostatnio zaczęli też wyjeżdżających testować szybkim testem. Rozmawiałam z misjonarzami, którzy mieszkają w Tanzanii i też nie mówi się o umieralności ludzi na covid. Ciężko rzucać danymi, zwłaszcza, że Tanzania nie była krajem, który raportował do WHO. Ja się Tanzanii nie bałam, bo ja tam covida nie widziałam. Wiem jednak, że w Angoli i w Kenii jest bardzo trudna sytuacja covidowa.

LB: – Ja ze swojej strony mogę dodać, że przy szkołach, przy naszej również, bo jest szkołą publiczną, zawieszona była kartka z informacją o nakazie noszenia maseczek, myciu rąk i zachowaniu 1,5 metra dystansu. Jednak realia nie pozwalały na zastosowanie się do owych restrykcji. Informacja jednak była. Jak dzieci, które nie mają miejsca do siedzenia i pisania, bo jest ich tak wiele, mają zachować dystans?

IK: – Madzia, tam autobusy są przepełnione ludźmi, nie tak jak u nas, tylko naprawdę przepełnione, bo odległości są ogromne a transport niezbyt częsty, więc jak w tej sytuacji można mówić o jakimkolwiek dystansie.

Co wam dała Afryka?

IK: – Afryka uczy pokory – ja się jej nauczyłam właśnie tam. Czas w Afryce płynie wolniej, a za decyzjami nie idzie działanie. Afryka jest trudna i wiem, że nie można próbować zmieniać niczyjej kultury, nie można robić niczego, bo tak chcemy, to społeczność musi chcieć danej zmiany. Jeśli oni jej nie będą chcieli, to projekt nie zaistnieje, a jeśli już, to nie przetrwa. Afryka nauczyła mnie jak ważne są kontakty międzyludzkie. Gdy przyjeżdżają do nas goście z Afryki, zauważają jedną rzecz, że nasze kontakty z innymi są bardzo powierzchowne. Oni, jak się spotykają po drodze, nie pytają czy wszystko ok, oni dopytują – a ja twój poranek, jak minęła ci noc, jak twoje krowy, a sąsiad? Oni ze sobą naprawdę rozmawiają.

– Gdy byłam w Etiopii, jechaliśmy z naszym etiopskim partnerem pod stromą górę samochodem. On nagle się zatrzymał i wysiadł zostawiając nas w nim, bo zobaczył idącą z tej góry starszą panią. Musiał wypytać ją o wszystko – jak się czuje, co słychać, co u sąsiadów i pozdrowić. Myślałam, że już skończył, ale on po rozmowie z nią podszedł do mężczyzny, który po drugiej stronie drogi ciężko pracował na roli takimi bardzo prymitywnymi narzędziami i też wdał się z nim w dłuższą rozmowę.  My żyjemy w pędzie, nie widzimy innych ludzi, nie znamy swoich sąsiadów i nie wiemy, co się u nich w domach dzieje. Tam jest zupełnie odwrotnie. Tam ludzie ze sobą rozmawiają, żyją w grupach, cieszą się swoją obecnością. I z pewnością są wśród nich obecne i zawiść, i zazdrość a także inne problemy, bo są one zwyczajnie ludzkie, ale na pewno są to ludzie dużo bardziej na siebie otwarci. My jesteśmy bardzo blisko tego, aby swoje życie przeżyć w Internecie i mieć kontakty, które – jeśli nie wyjdą – zostaną zastąpione innymi.

– Tam rzeczywistość jest surowa i wymaga układania się z innymi i budowania głębokich relacji. To, czego nauczyła mnie Afryka to to, że nie warto zabijać się dla pieniędzy, że nie warto poświęcać swojego życia dla lepszego statusu finansowego, bo zapominamy wtedy o ważnych wartościach, jakimi są właśnie relacje, uczucia, rodzina, ale też o tym, co jest dla nas tak naprawdę ważne. Bardzo często zapędzamy się w pracę, w pogoń za czymś więcej, co finalnie nie jest warte tego zachodu. Jestem teraz trochę hipokrytką, bo mówię o tym naszym pędzie, a sama pędzę. Broni mnie tylko to, że ja nie biegnę za pieniędzmi, bo chcę poprawić swój status finansowy. Jednak zawalam bardzo dużo przez to, że pracuję dla Afryki. Ja nie mam czasu dla rodziny, dla siebie, ale się realizuję. I to się nazywa hipokryzja.

Iwona, świetnie by było, gdyby więcej osób miało takie podejście, że nie biegną dla pieniędzy, ale biegną, bo chcą robić dobro, zmienić czyjś świat na lepszy.  A co w Ciebie Lucyno wniosła Afryka?

LB: – Pokorę przede wszystkim, ale też umiejętność doceniania. Mimo, że ja zawsze umiałam doceniać, to co mam, to jednak Afryka uświadamia mi, jak wiele mam naprawdę. Pamiętam, jak któregoś dnia dotarłyśmy do wioski w buszu. Powitała nas wtedy mała dziewczynka, która miała na sobie ze trzy rozmiary za dużą sukienkę, całą w dziurach. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy to było to, jak mam dużo ubrań, choć wielu moich znajomych zawsze twierdziło, że jak na kobietę wcale nie mam ich za dużo. Iwona próbowała mi tłumaczyć, że przecież ta dziewczynka cały rok chodzi w tej sukience i jeszcze w niej śpi. To daje po głowie.

– Poza tym mam nadzieję, że podobnie jak ludzie z buszu nigdy nie będę pędzić albo za pieniędzmi, albo za więcej i więcej. Ci ludzie, mimo, że mają tak mało, dają sobie wzajemnie dużo. Czasami orientowałam się, że oni są przecież szczęśliwsi ode mnie, choć posiadają nieporównanie mniej niż ja. Ostatnią ważną rzeczą, o której chcę wspomnieć, bo mogłabym mówić na ten temat jeszcze długo, jest fakt, że podróż do Afryki zweryfikowała moją relację z Iwoną.

Podróże weryfikują relacje. Szczególnie trudne.

– Czułam się przez nią otoczona opieką i wspierana, bo pierwszy kontakt z Afryką jest trudny, szczególnie dla nadwrażliwców. Miałyśmy  oczywiście i trudne momenty między sobą, ale one przekuły się we wspaniałe rzeczy i bliskość między nami. Iwona po Afryce jest mi teraz bliższa niż rodzina.

Więcej o Stowarzyszeniu To Help Africa przeczytasz na stronie internetowej http://tohelpafrica.org